nowe przygody 2009
Po niespodziewanym spotkaniu z żurawiami rok temu w tym sezonie postanawiam, już zupełnie świadomie, zająć się ich fotografowaniem na zlotowisku. Na przełomie sierpnia i września udaje się w Bory Tucholskie, w miejsce gdzie poprzednio kilkadziesiąt ptaków nocowało co noc na małych, śródleśnych rozlewiskach (opowieść o tamtych zmaganiach zamieściłem na końcu tej strony, w części zlotowisko 2008). Już od dawna nie mogłem się doczekać kolejnego sezonu z żurawiami, nocowania w ukryciu wśród ptaków i porannych zdjęć.
Udaję się zatem w znane mi miejsce na rekonesans w zacisznej zatoczce. Przed światem chronią ją trzcinowe fortyfikacje, w których rok temu miałem czatownię. Niestety moje obawy co do nieprzewidywalności przyrody zostają potwierdzone. Woda, pokryta całunem rzęsy, nie zdradza żadnej obecności ptaków. Brak jest choćby pojedynczego żurawiego piórka, nie mówiąc o ścieżkach wyciętych przez noc w roślinnym kożuchu. Czyżby zmieniły miejsce nocowania? Może rok temu to była tylko jednorazowa sprawa? Na rozwiązanie będę musiał poczekać do wieczora, do przylotu stada lub martwej, bagiennej ciszy.
Przed zmierzchem udaję się na skraj lasu, skąd będę mógł obserwować sporą część rozlewisk, pozostając jednocześnie w ukryciu cienia. Czas upływa, am wątpliwości stają się coraz bardziej męczące. Jeśli nie tu, to gdzie? Czy uda mi się znaleźć równie ciekawe miejsce? Nagle słychać znajomy klangor . Daleko. Ptaków nie widać, a przecież miały zawsze w zwyczaju krążenie nad bagnami przed lądowaniem. Słychać jeszcze pojedyncze krzyki, ale również stłumione, jakby nieśmiałe. Noc zapanowała już nad dniem, a rozczarowanie góruje nad nadzieją. Wracam zrezygnowany do samochodu. Na szczęście postanawiam przejść się jeszcze kawałek asfaltową drogą w kierunku, z którego wieczorem dochodziły głosy. W miejscu gdzie część bagien niemalże dotyka drogi słyszę je. Urwane krzyki i charakterystyczne pomruki zlotowiska. Czyli są! Miejsce jednak jest dużo bardziej niespokojnie. Niby te same rozlewiska, jednak ta część jest zupełnie na widoku, a i jeździ tu dużo samochodów. To jednak nie jest istotne. Wważne, że żurawiom odpowiada.
Oczywiście wracam następnego dnia rano, aby rozeznać się w sytuacji i postawić ukrycie. Szybko odnajduję właściwe miejsce, gdzie na wodzie śle się warstwa piór. Teren jest trudniejszy niż poprzednio. Bagna poprzecinane są głębokimi rowami, a woda dużo głębsza. W końcu wybieram jedną z kęp trzcin w środku zatoczki gdzie stanie moje ukrycie. Niestety woda zakrywa normalnej długości kalosze, a mój żurawiowy leżak, nabyty rok temu, będzie niewystarczający i po prostu tonie w błotnistej mazi. Trzeba zatem skonstruować jakiś podest, a wybór pada na drewnianą euro-paletę. Trzeba będzie jednak taką znaleźć. I tym razem miejscowy skład materiałów budowlanych nie zawodzi i po godzinie wracam jako szczęśliwy posiadacz używanej palety za 5 złotych. Umieszczam na niej leżak i całość przenoszę w trzciny, by później obudować to czatownią i przykryć maskowaniem.
Takie fotografowanie nie będzie jednak moim tegorocznym priorytetem. Zdjęcia z budy są zbyt powtarzalne. Już wiem przecież czego mogę się spodziewać, a szansę na wyjątkowe ujęcia są raczej małe. Zamierzam się skupić na fotografowaniu obiektywem szerokokątnym, pokazaniu całego zlotowiska, całego klimatu i uroku poranków wypełnionych klangorem. Aby jednak zrealizować takie założenia aparat musi być bardzo blisko ptaków, metr od nich, albo i bliżej. Zamierzam zostawić go w trzcinach w deszczoodpornym pudełku i robić zdjęcia z czatowni lub z lasu za pomocą radiowego wyzwalacza. Najpierw jednak muszę poznać tegoroczne zwyczaje żurawi, zobaczyć gdzie dokładnie przesiadują i gdzie umieścić sprzęt.
Następnego wieczora leże już w czatowni, czekając na przylot stada. Po zmierzchu słychać odległy klangor, a po chwili pluski wody od lądowania. Są jakby bardziej ostrożne, prawie się nie odzywają, przylatują małymi grupami, a nie całym stadem. W nocnej ciszy wsłuchuję się w pomruki stada i znowu idę spać razem z żurawiami. W nocy kilkakrotnie budzę się nękany przez pijawki, które uparły się na moją krew. Bardzo nieprzyjemne odczucia. Przed świtem fotografuję i obserwuję. Następnym razem montuję już aparat z szerokokątnym (17-40 mm) i wyzwalacz na radio, a do czatowni zabieram stary sprzęt.
Zdjęcia z szerokiego obiektywu są bardziej obiecujące niż zadawalające. Niestety obiektyw często jest rano zaparowany nie mówiąc już o kroplach deszczu, który niestety dość intensywnie pada. Pewnego razu żurawie jednak po prostu nie przylatują, kończąc moją przygodę. Zostawiają mnie z wielkimi planami i upragnionym kadrem, niestety tylko w wyobraźni. Na dobre zdjęcia przyjdzie mi poczekać kolejny rok, tak przynajmniej wtedy mi się zdawało.
Po powrocie do domu nadarza mi się niespodziewana okazja odwiedzenia z aparatem większego zlotowiska (ponad 500 ptaków), znacznie bliżej niż to w Borach. Słyszałem jednak o dużej nieprzewidywalności tamtejszych żurawi, postanawiam jednak spróbować się z nimi. Na miejscu spotykam Ryśka i Michała (dzięki za pomoc), kolegów z ZPFP, którzy wprowadzają mnie w nowy teren i razem udajemy się fotografować. Dobrze ukryci obserwujemy jak żurawie lądują dużo dalej, w innym miejscu niż poprzednim razem. Nie dziwi mnie to jednak ponieważ teren jakim dysponują jest imponująco duży. Mimo rodziny, która wylądowała tuż pod naszymi "lufami", czujemy się raczej pokonani. Koledzy już musza się zbierać, mnie na szczęście pozostały dwa dni wolnego czasu i postaram się jeszcze trochę powalczyć. Kolejnego dnia zmieniam lokalizajcę. Ustawiam namiocik w miejscu gdzie było największe stadko. Przygotowany na spędzenie nocy czekam już od godziny 16 na przylot ptaków. Zjawiają się już godzinę później, czyli w doskonałych warunkach oświetleniowych na zdjęcia. Cóż jednak po tym skoro wszystkie siedzą poza moim zasięgiem, znowu gdzie indziej. Rano udaje mi się zrobić parę klimatycznych zdjęć na tle wschodzącego słońca, pozostaje jednak duży niedosyt.
Ostatnia szansa. Jeszcze raz zmieniam miejsce, teraz oprócz żurawi liczę też na gęsi i kormorany, które widziałem tu wcześniej. Gotowy jestem już o 14:00. Ptaki powoli zaczynają się zlatywać w tym też rodzina żurawi, która wylądowała dokładnie tam, gdzie sobie wymarzyłem. Przed godziną 16 całe pole przede mną wypełnione jest żurawiami, a ja nie mogę uwierzyć w swoje szczęście. Co więcej, ptaki zaczynają się kąpać. Wybrały sobie jedno miejsce, prawdopodobnie spokojniejszy odcinek strumienia biegnącego przez rozlewisko. Szybko stworzyło się coś w rodzaju kolejki do kąpieli. Niestety miejsce to, mimo, że stosunkowo blisko, skrywane jest przez górkę. Jest poza moim zasięgiem. Nic jednak straconego gdyż przed obiektywem dzieją się inne cuda. Żurawie po kontakcie z wodą zmieniają się zupełnie. Rozumując po ludzku i patrząc na to moim okiem, wydawało się jakby rozpierała je energia. Zaczynały się bawić, zaczepiać współtowarzyszy. Podfruwały, skakały i ścierały się ze sobą w powietrzu. Młode wykorzystując ogólne zamieszanie zaczynały żebrać z przyzwyczajenia o pokarm, co wywoływało jeszcze większe sprzeczki. Sesja niestety równie szybko jak się zaczęła dobiegała też końca. Wszystkie ptaki w zasięgu wzroku poderwały się do lotu, a wkrótce podziwiałem stado żurawi znikające na horyzoncie. Przyczyną był prawdopodobnie bielik swoim patrolowym lotem budzący zawsze ogólną panikę. Mimo, że byłem pewien co do powrotu żurawi jeszcze przed zmrokiem, postanowiłem już im odpuścić i zerkając co chwila na ekranik cyfrówki definitywnie skończyłem tegoroczny sezon na zlotowisku.
moje pierwsze zlotowisko 2008
Jest koniec sierpnia 2008 r. a moje fotograficzne wakacje w Borach Tucholskich właśnie dobiegają końca. Z braku ciekawszych możliwości zdjęciowych zrobiłem ukrycie przy żerowisku czapli siwych na podtopionych łąkach śródleśnych. Od dawna przypominają one raczej małe jeziorko rozlewające swe wody na pobliskie trawiaste przestrzenie. Linia brzegowa jest niezauważalna gdyż ginie wśród zarośli i drzew, poprzecinana wszędzie trzcinami wdzierającymi się głęboko w wodę i tworzącymi falujące na wietrze przyczółki. Moja czatownia znajduje się właśnie w takiej trzcinowej kępie i choć stoi już dość dawno, jak dotąd nie zebrałem chęci, aby z niej skorzystać.
W końcu przełamałem swoje wątpliwości (głównie pod naporem upływającego czasu) co do sensu robienia kolejnych, podobnych do wszystkich poprzednich zdjęć czapli i postanowiłem odwiedzić moje ukrycie. Dobrze przed wschodem słońca wyruszam w ciemność, kierując się na pobłyskujące w oddali lustro wody. Uzbrojony w wodery i dwa solidne kostury do podpierania się forsuję nadbrzeżne bagna i rozlewiska. Wokoło unosi się cisza, cisza mokradeł. Cisza wypełniona zapachem gnijącej trawy i podmokłej łąki, sennością bzyczenia komarów i żabich koncertów. Jej częścią jest również odlegle zawodzenie puszczyka, przypominające, że nie wszyscy doczekają świtu. Nagle, w połowie drogi, spłoszone moimi mozolnymi krokami, podrywają się dwa żurawie rozdzierając ciemność swoim ostrzegawczym klangorem. Pewnie była to znajoma rodzina, która od dawna już wychowuje w okolicy swoje młode. Po chwili docieram do czatowni i rozłożywszy cały sprzęt zapadam w letarg czekając na pierwsze promienie słońca. Jak poprzednio, z mokradłowej ciszy, wyrywa mnie klangor. Teraz dochodzi jednak z kilku, a może kilkunastu żurawich gardeł. Wyglądam przez otwór nad obiektywem i dostrzegam klucz cieni nad ustępującą ciemnością jeziorka. Nie jestem w stanie ich policzyć, ale ptaków jest dużo. Krążą razem nad wodą, w tej bezdrzewnej studni wśród ścian lasu, wznosząc się coraz wyżej. W końcu odlatują na czerwieniejące purpurą niebo. Zostaję sam, czekając na zstępujący na ziemie wschód. Nie fotografuję nic ciekawego tego ranka. Nie ma to jednak dla mnie większego znaczenia, ponieważ mam coś dużo lepszego - zlotowisko żurawi pod nosem.
Po opuszczeniu czatowni udaję się w miejsce, z którego najprawdopodobniej poderwało się stado. Znajduję dwie małe połączone niewielkim przesmykiem zatoczki. Leżą nieopodal granicy lasu chronione ze wszystkich stron szczelną ścianą wysokich trzcin. Na wodzie zielonej od rzęsy unoszą się setki piór, mniejszych i większych, puchowych oraz lotek. Są pozostałością po wieczornej toalecie, a dla mnie znakiem, że znalazłem skarb tegorocznego wypadu w Bory. Sądząc po wielkości terenu oraz porze roku, jest to jakieś wstępne zlotowisko, gdzie rodziny z okolicy grupują się przed odlotem na to właściwe, wielotysięczne zgrupowanie (najbliższe, o jakim mi wiadomo znajduje się na jeziorze w Parku Narodowym Bory Tucholskie). W ciągu poprzednich lat nic nie zauważyłem najprawdopodobniej dlatego, że nic do zauważenia nie było. Przyjeżdżałem najczęściej dwa, trzy tygodnie wcześniej, a wtedy żurawie jeszcze się nie grupowały.
Samo miejsce, dla ptaków, jest bardzo dobre. Pomimo bliskości drogi i parkingu, mało kto zapuszcza się w te bagna, a najbliższa wieś oddalona jest o kilka kilometrów. Fotograficznie jednak patrząc to klapa. Wszędzie wokół wysokie trzciny. Z daleka kompletnie nic nie będzie widać. Jedyną możliwością jest zbudowanie ukrycia w lesie, który porasta wysoką skarpę, co umożliwi spojrzenie ponad trzcinami.
Jest jeszcze druga możliwość, którą jednak na razie wolę odsunąć na bok. Wchodzę na górę, do lasu - mam niezły widok, ale do fotografowania jest zdecydowanie za wysoka perspektywa. Postanawiam jednak zbudować prowizoryczny parawan, który jutro w nocy będzie mnie chronił od czujnych spojrzeń żurawich oczu. Będę musiał jakoś trafić w to miejsce w nocy, przedzierając się bezszelestnie przez ciemny las, a droga to jakieś 300 metrów od samochodu. Pierwsze 50 metrów od parawanu oznaczam żyłką, która będzie mi służyć jako poręczówka, a drogę starannie czyszczę ze wszelkich gałązek i roślin, żeby hałasem nie spłoszyć śpiących ptaków. Więcej żyłki nie mam, a pozostałą trasę oznaczam papierem powieszonym na drzewach. Niestety noce ostatnio są bezksiężycowe, ścieżek tu nie ma i wiem, że niełatwo będzie mi trafić.
Wieczorem przyjeżdżam jeszcze raz by z drugiego, dalekiego brzegu, zobaczyć czy żurawie wrócą na znalezione przeze mnie miejsce. Jakieś 20 minut po zachodzie słońca przylatują dwa ptaki, krążą kilkukrotnie wysoko nad wodą by po chwili odlecieć. Czyżby ptasi zwiadowcy? Pół godziny później znad lasu nadlatuje stado około 40 żurawi, by po paru okrążeniach wylądować mniejszymi grupkami dokładnie tam, gdzie powinny. Dyskretnie wycofuję się do samochodu, by wrócić tutaj 2 godziny przed świtem.
Tak zaczyna się pierwszy dzień mojej przygody z żurawiami. Ze statywem i aparatem na ramieniu wyruszam przez kompletnie ciemny las, wypatrując na drzewach moich znaków. Oczywiście użycie latarki nie wchodzi w grę. W połowie drogi, idę kierując się już głównie intuicją. Słyszę ciężkie, rytmiczne uderzenia o ziemie, odbijające się echem w ciemności. Musiałem spłoszyć daniele, które uciekając skaczą zamiast biec. Mam tylko nadzieje, że ich osobliwe zwyczaje nie przeszkadzają żurawiom. Jakimś cudem odnajduję koniec mojej żyłki-poręczówki i powoli skradam się na skraj lasu. Cała droga zajęła mi prawie godzinę (za dnia jest to maksymalnie 5 minut). Żurawie oczywiście są, ale zdjęcia wyglądają fatalnie z takiej perspektywy. Prawie pół godziny przed świtem ptaki zaczynają grupkami odlatywać. Krążą kilka razy na pożegnanie, po czym znikają za linią leśnych koron.
Niezadowolony z efektów muszę wdrożyć w życie mój plan "B". Jeszcze raz dokładnie oglądam noclegowisko, aby w końcu wybrać jedną z kęp trzcin, gdzie postawię czatownie. Będzie stać w wodzie, mając widok na jedną z dwóch żurawich zatoczek. Niestety wejście tutaj przed świtem kompletnie odpada, gdyż miejsce to znajduje się praktycznie pośrodku zlotowiska. Spędzę zatem noc z żurawiami.
Najpierw jednak muszę wybrać się na zakupy materiałów na czatownię, gdyż żadne z moich gotowych ukryć nie jest przystosowane do nocowania. W drodze do domu, w dawnym POM-ie gdzie teraz jest skład materiałów budowlanych, kupuję czarną folię izolacyjną (która, jak mam nadzieję, powinna skutecznie ochronić mnie od ewentualnego deszczu) i drut wiązałkowy dla porządnego wzmocnienia konstrukcji ukrycia. Pozostaje jeszcze kwestia noclegowa - na czym będę spać, mając na uwadze wodę w czatowni? Jedziemy zatem do Grudziądza, gdzie w hipermarkecie udało się kupić przeceniony leżak, spełniający moje oczekiwania i dający nadzieję na w miarę komfortową noc. Wracamy na miejsce, gdzie konstruuję czatownie, obudowując ją wokół leżaka. Wszystko maskuję wpierw iglastymi gałęziami, a później trzcinami wyciętymi sprzed ukrycia. Kamuflaż jest bardzo dobry, nawet z bliska trudno jest dojrzeć moje dzieło. Dzisiaj zostawiam żurawie w spokoju. Swoje polowanie zacznę od jutra.
Na miejscu jestem dużo wcześniej by po żmudnych przygotowaniach, o godz. 18:45, leżeć spokojnie w oczekiwaniu na ptaki. Czas się bardzo dłuży, przelewając się po ciemniejącej powierzchni wody. Wreszcie, pół godziny po zachodzie słońca, przylatują pierwsze osobniki. W ciszy lądują nieopodal. Zaraz zjawiają się też kolejne grupki. Doskonale słyszę uderzenia skrzydeł zbliżających się lotników. Przelatują dokładnie nade mną, tak nisko, że powietrze spod ich lotek wdziera się do czatowni nagłym wiatrem, a maskowanie podrywa się lekko. Plusk, plusk. Jeden wylądował obok czatowni. Zaraz kolejny i kolejny. Całe stadko. Słyszę jak chodzą wokół, sprzeczają się i nawołują. Boję się, że są zbyt blisko, że mogę je spłoszyć najmniejszym dźwiękiem (a przecież zdarza mi się gadać przez sen :-)), nie mówiąc nawet o ruszaniu obiektywem. Bardzo powoli, zważając na każdy ruch, podnoszę się lekko aby wyjrzeć przez otwór obserwacyjny. W ciemności dostrzegam sylwetki kilkunastu żurawi. Bliżej i dalej. Widzę chodzące i czyszczące pióra. To mi wystarczy, wracam na oparcie leżaka, a najlepszy spektakl mają moje uszy.
Ptaki wydają takie głosy o jakich nigdy wcześniej nawet nie słyszałem. Oprócz sztandarowego klangoru co jakiś czas odbijającego się echem po całej okolicy wszędzie jest pełno znacznie cichszych, niesłyszalnych z daleka dźwięków. Są to głównie gardłowe, niskie pomruki i mruknięcia. Czasami słyszę coś przypominającego jakby szczekanie strasznie ochrypłego psa (cho nigdy takiego nie spotkałem). To chyba wołają młode. Staram się powoli usnąć podczas gdy żurawiowy koncert powoli dobiega końca. Klangoru już nie słychać, a ciszę wypełnia tylko miarowe mrucznienie. Wydaje się jakby całe stado chrapało zapadając w sen. Przez mrok widzę skulone sylwetki ptaków, przypominające kulki z nogami. Noc wydaje mi się być bardzo długa, śpię nerwowo budząc się kilka razy. Koło trzeciej obudziłem się znowu. Wszystkie głosy już ucichły, a żurawie śpią spokojnie. W jednej chwili noc przerywa ich krzyk, a podniesione głowy na długich szyjach wypatrują niebezpieczeństwa. Ostrzegawczy wrzask z kilkunastu gardeł wdziera się w las przemykając pomiędzy drzewami. Po chwili część stada wzbija się w powietrze. Jestem zrozpaczony. Co prawda na wodzie pozostało kilka ptaków, jednak większość właśnie krąży nad wodą pokrzykując co chwila. Jednocześnie jestem ciekawy co je tak wystraszyło? Na pewno nie ja, gdyż siedziałem w zupełnej ciszy. Może lis? W napięciu czekam na decyzje ptaków. Na szczęście powoli zaczynają wracać jak zwykle lądując grupkami. Wita je padający deszcz, który miarowo bębni w folię na dachu mojej czatowni przedzierając się uprzednio przez gęstą zasłonę kamuflażu.
Budzę się kilkanaście minut przed ustawionym w telefonie alarmem (tylko wibracyjnym oczywiście, gdyż nie chce ryzykować nawet jakiegoś ptasiego głosu pośród tylu czujnych par uszu). Większość żurawi jeszcze śpi z głową wtuloną w pióra na grzbiecie. Coraz więcej jednak zaczyna już poranną toaletę. Naliczyłem ich około 20 osobników przed obiektywem. Myślę, iż przynajmniej podobna ilość śpi w drugiej zatoczce. Jest godzina przed świtem i próbuję zrobić pierwsze ujęcia. Na szczęście żaden z ptaków nie nocuje bezpośrednio pod czatownią. Najbliższe są ode mnie kilka metrów. Wśród nich poluje też jedna czapla siwa. Bardzo powoli ruszam obiektywem i przyglądam się otaczającej mnie scenie. Na szczęście mam zoom i mogę uzyskać ujęcia od portretu do całej sylwetki najbliższych osobników. W kadrze znajduję też tę czaplę, która wyraźnie patrzy na mnie zaniepokojona, by za moment odlecieć. Pomyślałem, że muszę bardziej uważać z ruszaniem obiektywem, jednak po przyjrzeniu się żurawiom widzę, że nie zwracają na mnie najmniejszej uwagi. Wraz z upływem chwil robię coraz więcej zdjęć budzącym się powoli ptakom.
Niestety jest bardzo ciemno, a niebo powleczone grubym kożuchem z chmur niedającym nadejść upragnionemu przeze mnie świtowi. Żurawie stają się coraz bardziej aktywne chodząc i biegając nerwowo. W końcu odlatuje pierwsza grupka dając sygnał zakończenia zgrupowania. Kilka minut później jest już po wszystkim. W trzcinach zostaje już tylko jedna żurawia para, pewnie ta miejscowa. Niestety światło nie dopisało, a zdjęcia, jeśli już wyszły ostre, to są szaro-bure i kompletnie nie oddają moich magicznych przeżyć dzisiejszej nocy. Pakuję sprzęt z myślą, że jeszcze przed wieczorem wrócę tu, by znowu spróbować szczęścia.
Niestety pogoda ma inne plany i cały dzień pada deszcz z ołowianego, ciężkiego nieba. Przynajmniej wyśpię się dziś. Zwiastuje to jednak koniec mojej przygody z żurawiami, ponieważ pojutrze rano muszę już wyjeżdżać. O świcie zastaję tę samą, szarą scenerię i zrezygnowany zaczynam pakowanie. Jednak i tym razem pogoda krzyżuje moje plany. W południe chmurna zasłona zaczyna powoli pękać, a słoneczne prześwity zdobywają w końcu całe niebo. Ciężka decyzja, przepuścić okazję, czy spróbować jeszcze raz, ryzykując powrót do domu z nieprzespaną nocą na karku. Oczywiście postanawiam spędzić ostatnią tego roku noc w Borach Tucholskich w towarzystwie żurawi.
Jak poprzednio, godzinę przed zmierzchem leżę już w moim ukryciu, czekając w ciszy na przybycie stada. Pogoda jest wymarzona, a zachodzące słońce zastępują setki gwiazd. Żurawie przylatują później niż ostatnio, pewnie z powodu lepszej aury. Wydaje mi się, że jest ich znacznie więcej niż poprzednio. Lądowaniu nie ma końca, wszędzie wokół słyszę pluski uderzeń o wodę. Żurawie przechodzą tuż obok mnie. Widzę jak prawie zaglądają do czatowni. Jeszcze raz wsłuchuję się w ich rozmowy i wieczorne sprzeczki, czując jednocześnie jak drastycznie spada temperatura. Jak się później dowiedziałem było zaledwie 5 stopni powyżej zera, ale i bez tej informacji czułem jak chłód przenika mój śpiwór. Budziłem się wielokrotnie. Ostatni raz chwilę przed włączeniem się budzika. Jest jaśniej niż poprzednio, a i ptaki już bardziej rozbudzone. Faktycznie jest ich więcej, przed czatownią prawie 40 osobników.
Fotografuję je w miękkim świetle zbliżającego się dnia. Żurawie są znacznie bardziej aktywne, częściej biegają, sprzeczają się, a przede wszystkim ciągle krzyczą. Dwójkami lub w pojedynkę wyciągają szyję do przodu by za chwilę bagna przeszył klangor z ich gardeł. Czasami przedstawienie trwa dłużej, rzucają wtedy głowę jakby do tyłu i kończą swoją pieśń z dziobem skierowanym ku niebu, krocząc dumnie wśród swych współtowarzyszy. Cały czas z ich dziobów buchają kłęby pary, płynące jeszcze długo nad bagnami, niesione jakby na nutach żurawiej pieśni. W końcu krzyczeć zaczyna coraz więcej ptaków, a wszystkie z wyciągniętymi szyjami czujnie obserwują swoich braci, kręcąc się nerwowo. W pewnym momencie odlatują, kończąc dzisiejsze zlotowisko i jednocześnie moją tegoroczną przygodę z żurawiami.
Poniżej zamieszczam kilka fotografii z opisywanego zlotowiska.
|